Przejdź do głównej zawartości

Szczęśliwego Nowego Roku czy Rachunek Sumienia?



 1 styczeń 2024

 Szczęśliwego Nowego Roku


    Co czuję? Pytam siebie. Jak się czuję? 

Czy inaczej niż w roku 2023? czyli zaledwie wczoraj?

 Czy transformowało się coś? We mnie?

    Dziś niebo jest szare i pada deszcz.

Czy jechać dzisiaj z powrotem do miasta? 

Czy zostać tu w przestrzeni czystej natury jeszcze jeden dzień? 

    Jutro szkoła.

Mini mini tycie wagarki? 

Czy mój syn jest zdrowy?

    Pustkę mam! W środku!

Co stało się z moim życiem?

Z układu planet wynika, że przez ostatnie 15 lat miałam jakieś oczyszczania i ciężki czas! 

15 lat!

    Podobno to już się skończyło wraz z rozpoczęciem się 2024 roku. Jakaś planeta, Uran, Saturn, Pluton? Nie zapamiętałam :-) Jak zawsze. Ta planeta przesunęła się po 15 latach. Hurrraaa! Ruszyła się wreszcie. Zmienia miejsce swoje w układzie planet. I to ponoć zmienia moją sytuację życiową. 

   Czyżbyśmy byli sterowani planetami? 

To one nami manipulują? 

Są tą wyższą inteligencją zawiadującą życiem na Ziemi?

!!!15lat!!! 

Teraz ma mi być już ponoć lekko! Lżej życiowo i finansowo lepiej. Bez walki, bez ran, strat, zmagań i wyrzeczeń. Lżej! Lekko! Hurrraaa!!!!

    15 lat temu był 2008 rok. Patrzę wstecz.....

Faktycznie! 

    Przed 2008 rokiem życie moje było jakby lżejsze. Wiele rzeczy głodko szło. Ja byłam lżejsza i pełna wiary, nadziei i pasji, ognia i żaru wewnątrznego. Miałam marzenia i jak Głupiec w talii kart tarota, szłam odważnie do przodu, z wiarą, że je zrealizuję. Tak było w tamtym życiu przed 2008 rokiem. Wiele walki, przemocy i szamotania się w sferze miłości. Ale we mnie paliła się moc i miałam siły, zasoby na realizację marzeń. 

     Po 2008 roku wszystko w moim życiu rozpadało się, przestawało działać, powoli, ale systematycznie. Wszystko co budowałam rozsypywało się jak domki z kart! Raz po raz stawałam twarzą w twarz przed niepowodzeniami, stratą...

    Zbankrutowałam i straciłam firmę. W akcie desperacji samodzielnego ratowania firmy nieopatrznie straciłam, niedonosiłam upragnionego dziecka. Kategorycznie zerwałam wszelką relację z ojcem mojego młodszego syna. W swojej kategoryczności, zawziętości i uporze nie przyjmowałam choćby cienia, iskierki szansy na pojednanie. To był rozpaczliwy akt ratowania własnej duszy. Na zewnątrz działałam katergorycznie jak zimna bezduszna królowa lodu. Ale w środku serce wiedziało, że to jedyna droga, aby pozostać sobie wierną i nie unicestwić się na zawsze. 

    Wcześniej samochód moich ówczesnych marzeń, który kupiłam w jednej chwili porywu serca, musiał odejść sprzedany za grosze, bo jako kobieta i mężczyna w jednym ciele nie byłam w stanie ogarnąć świadomie napraw, które potrzebował. A przy otaczających mnie wtedy mężczyznach czułam się jak głupiutka kobietka, która nie wie o czym się mówi. A ja z determinacją wiedziałam, że chcę zrozumieć to wszystko na swój sposób, aby mieć wiedzę i móc zdecydować co dalej. Miałam wtedy dwóch synów i psa, a czułam się jakbym miała trójkę dzieci i psa i ogarniałm wszystko od pieluch do turbin w silniku diesla. Poległam. Samochód powrócił tam skąd przyjechał. 

    Potem traciłam domy i mieszkania, które remontowałam wkładając tam swoje serce i twórczość i duszę i pieniądze. Zapętlone życie prowadziło mnie tak, że nie miałam wyjścia i odchodziłam zatrzymując resztki dumy w sobie, że niby to z mojego własnego wyboru. Ale zostawiałam tam części mojego serca, które stopniowo coraz bardziej rozpadało się na kawałki. 

     Po tamtych stratach tkwiłam latami w samotności coraz bardziej zatracając się w świecie poza tą iluzją materii. Żyłam w światach baśni, energii, duchów, wróżek, entów, skrzatów i elfów, istot z innych wymiarów, w swojej głowie, energii, w nienamacalnej swojej rzeczywistości, którą rozumiałam i czułam tylko ja i mój maleńki wtedy synek. Dzieci też czują niewidzialny świat i ja wraz z moim synkiem mieszkałam tam przez całe lata. Niezrozumiana przez matrixowych ludzi. Tu na materialnej Ziemii mnie nie było. Ciało moje wykonywało jakieś określone czynności, ruchy, działania, zapisane i zakodowane we mnie przez iluzoryczny system materii. Ale ja świadomością, sobą całą byłam w tym nieuchwytnym świecie chmur i nieba. Ulotna, niestała.

    Co zbudowałam tu na Ziemi w materii, waliło się, zapadało, rozsypywało w proch. Nietrwałe, niestablne budowane na grząskich, zbyt sypkich fundamentach iluzji matrixu. 

I przyszedł czas walki z własnym synem, tym starszym. Ciężka bitwa przetoczyła się przez nasze życie. Poraniła i wyssała z sił. Mnie i jego. A tak naprawdę każde z nas chciało wolności i miłości. Skończyło się w owym czasie rozpadem naszym. Każde z nas, uwolnione z klatki, którą sami sobie budowaliśmy przez lata i pokiereszowane, pognało w swoją stronę, aby łapać własne życie. Z powodu iluzji, którą kreował umysł w świecie matrixu. Od niedawna dopiero czuję, że wielka jest między nami miłość bezwarunkowa. To chyba było nam potrzebne, aby zrozumieć niezrozumiałe. Mam to szczęście i zaszczyt być matką mojego starszego syna, który dziś pokazuje i daje mi to, czego ja nie umiałam dać jemu kiedyś, zatracona w umyśle i karmie. On uczy teraz mnie za każdym razem, dając wolność i miłość bezwarunkową. Czasem otwieram szeroko oczy ze zdziwenia: Skąd on tak umie i wie, że to jest dobre? Szacun!

    Uciekłam potem w chorą, uwarunkowaną miłość karmiczną, która zwaliła mnie z nóg i strąciła prosto w przepaść. Zostawiłam wtedy wszystko, całe swoje życie, swój świat i własną decyzją zniewolonej we mnie Istoty, weszłam do jaskini lwa oferując się krokodylom na pożarcie. Wróciłam stamtąd z poszarpanym ciałem, sercem, duszą i umysłem. 

    Powoli, stopniowo i konsekwentnie coraz bardziej traciłam siebie, swoje marzenia, wiarę, moc!, chęci, zapał i sens wszystkiego. 

    Ratowałam życie starszego syna i zdrowie młodszego, swoje i naszego psa. Prawdą moją było wtedy, niepodwarzalną, że ratuję mądrze. Psa, suczki Mili, nie uratowałam. Nie byłam w stanie. Patrzyłam jak odchodzi i wiedziałam, że poświęciła swoje życie. To ona uratowała mnie, przejmując ode mnie chorobę, z którą odeszła. Nie zdołałam jej ocalić, zatracona w fałszywej iluzji prawdziwej rzeczywistości umysłu zaszczepionej mi przez świat matrixu. 

    Uciekłam daleko od choroby taty, bo moje serce nie przeżyłoby gdybym patrzyła i czuła jego cierpienie. Cierpienie jego zatraconego w matrixie umysłu, przeciwstawiającego się wołaniu duszy. Nie przeżyłoby tego moje serce. Uciekłam i więcej już nie zobaczyłam mojego taty. Na uroczystości oddania hołdu ciału, zwanej przez matrix pogrzebem, odczytałam osobiście napisaną przeze mnie samą mowę. I wtedy jeden jedyny raz w całym swoim życiu, usłyszałm prawdziwie płynące z serca słowa uznania od osoby, którą kiedyś kochałam bezwarunkowo najbardziej na świecie, a dziś jest ona jak prawie zupełnie obcy ktoś. I wciąż na nowo, każdego dnia, uczę się kochać ją miłością bezwarunkową, akceptując w całości tym kim jest i jaką osobą tu na ziemi jest. 

    Wygrałam z krętkami borelii. Hurrra!!! Uratowałam syna! Miałam wielką moc pozostawania sobie wierną w sposobie i metodzie ujarzmiania krętków i cyst. Dedykowałam temu setki ton swojej energii unicestwiając krętki i jednocześnie utrzymując własną moc w obronie siebie i tego, co i jak robię, bo cały znany mi wtedy świat, krzyczał, że robię źle! Wygrałam tę krwawą walkę z uniesioną tarczą, trzymaną resztkami sił przed sobą, aby mnie ocaliła przez pociskami. 

    W skondensowanej walce siłami ponad moje siły, ocaliłam życie mojego syna w walce z prawem matrixu i uratowałam go przed jego samounicestwieniem, utrzymując milczenie głuche jak grób i jednoczesny szept: jestem jak będziesz mnie potrzebować. Przełykałam gorycz i własne łzy w samotności, na zewnątrz lśniłam mądrością i dobrocią. Ponad własne moce. 

    Auto kolejne rozsypało się z dzień ostatniej Wigilii mojego taty. Po długim czasie stania samotnie na jakimś odległym parkingu, poszło na złom. Patrzyłam na ostatnie chwile jego życia kiedy wciągane było na lawetę jadącą donikąd. 

    Latami odgruzowywałam to, co nagromadziłam w pierwszej kwarcie swojego życia. Nie wiem czy istnieje takie słowo, ale czy to ważne? Ważne, abym ja je rozumiała, jako kwartę rozumiem 1/4 swojego życia, gdyż rozpoczynając porządki wiedziałam, że to dopiero jego początek i zamierzałam wtedy żyć jeszcze 3 razy tyle ile już przeżyłam. Latami sprzątałam. Posprzątałam, spaliłam lub oddałam prawie całe moje życie. Wszystko co miałam poszło w świat lub z dymym. Oczyszczenia nadszedł czas.

    Roztrwoniłam calutki majątek, co do ostatniej złotówki, chcąc uporządkować i oczyścić materię i energię. Z uświęceniem i namaszczeniem oczyszczałam energie, te niewidzialne przestrzenie naszych żyć. Nie wyobrażałam sobie, że mogę iść dalej bez uzdrowienia energii, z którą szłam pod rękę dzień po dniu, wcielenie po wcieleniu. Nie robiłam tego dla siebie, a dla przyszłych moich pokoleń, aby już więcej nie musiały mierzyć się z karmą przodków. Gdybym umiała odżywiać się energią i żyć w świecie energii, pewnie nadal byłabym bogata w pieniądze. Ale mimo pobieranych z żarliwością nauk i mimo rzetelnych ascetycznych praktyk, nie umiałam. Majątek mój rozsypał się gdzieś po drodze. Nie ma!

    Oddałam wszystko, co budowałam inwestując w złe i nietrafione miejsca. Pieniądze, rzeczy, energia moja, serce i wspomnienia zostały w miejscach, z których odchodziłam, bo źle wybierałam kierowana umysłem, który żył w iluzji matrixu. 

Straciłam i sama zniszczyłam swoje zdrowie i teraz tylko ja widzę w krzywej rzeczywistości moimi detektorami skanującymi zewnątrzny świat - oczami - widzę jak chyba poupada mój młodszy syn. Ale to mój obraz. On sam i świat widzą go na odwrót.

    Owaładnięta nawykami i nałogami z przeszłych wcieleń lub też może z powodu zacisku nigdy nie wypowiedzianych i nie uznanych tajemnic pokoleniowych, a może z chęci dorównania szaleństwom, które widziałam w matrixowych życiach innych - już nie ma znaczenia skąd to się wzięło - spadałam w dół. Nie zdołałam uzdrowić, uwolnić się. Nocne przesiadywanie do bardzo późna, w złudnym przekonaniu, że zaspokajam niekończący się, nieustanny deficyt siebie, wykończyło mnie w efekcie. Bo nie pomagało wczesne wstawanie do obowiązków matrixu. Wieczory były dla mojej duszy, ale ciągle zapominałam, że o porankach budzę się i wstaję w więzieniu w matrixie. Padłam tak, że dwa lata spałam odsypiając brak snu. 

    Seriale, telefon, internet.... Niby nie oglądam. Tylko jak szydełkuję. A uwierzcie, szydełkuję mnóstwo. Częściowo z tego żyję. Niby nie mam tego pudła o nazwie telewizor od prawie 30 lat. Ale owładnęło mną przesiadywanie przed ekranem i takie napromieniowanie się, że z bólu nieraz eksplodowała mi głowa. Kiedyś widziałam taki shorts na you tube. Dziewczyna szydełkuje, w tle słychać głosy z serialu i widać zamazany obraz ekranu w oddali. I napis: po 1678 odcinku nadal nie wiem jak wygląda główny boheter. Uśmiałam się do łez. Prawie spadłam z fotela. Przepraszam z poduchy, bo fotela nie mam. Cała ja. Puszczałam te seriale chyba tylko po to, aby zagłuszyć szept serca, który cicho prosił latami, abym przestała żyć nie własnym życiem.  Bo ile można żyć wbrew sobie i kreować sztuczne szczęście, że niby dam radę jeszcze parę lat w tej klatce matrixu. A serce wiedziało: Nie tędy droga Kochana. No ale po co je słuchać? Poszydełkuję przy serialu nie mając pojęcia jak wyglądają postaci. 

    Zarżnęłam swoje ciało obłąkańczymi treningami, bo byłam święcie przekonana, że jestem żywym przykładem wolności życia i pracowania w zgodzie ze sobą, realizowania swojej pracy zawodowej i zarabiania dobrych pieniędzy własną pasją i tym co kocham. Zarżnęłam swoje ciało i padło na ziemię martwe, jak kłoda drewna. Rok nie wstawałam z fotela czując ból od pasa w dół. A łóżko było jedynym i najważniejszym meblem w mieszkaniu. 

    Rano kawa na czczo stała się złudnym rytuałem fałszywej wolności i miłości do siebie. A wieczorem była chemia i gluten: paluszki, uwielbiałam je. Zawsze w moim domu rodzinnym były paluszki, z nimi się urodziłam i z nimi żyłam przez większość lat mojego życia. Ordynarny ciężki gluten. Kiedyś jeszcze paluszki smakowały jak paluszki, ale od wielu wielu już lat, paluszki smakują mi jak lakierowany plastik. Błe! Takie przestałam lubić. Były też chipsy. Do kieliszka wina! Na szczęście tylko chwilowo. Paluszki kiedyś popijałam piwem, bo bąbelki orzeźwiają i przecież wszystko jest dla ludzi, potem nalewkami samodzielnie ważonymi przeze mnie lub przez moją ówczesną sąsiadkę, bo nalewki niby dobre są na zdrowie. I tak popijałyśmy przez tuje te nalewki wieczorami, każda stojąc w swoim ogrodzie po drugiej stronie tujowego płota. Na końcu było wino, bo dobre wino pija się w dobrym towarzystwie, a w stylu włoskim czy hiszpańskim, to już w ogóle jest ono zdrowe i wręcz wskazane i niezbędne na trawienie... Tylko chyba nie codzień, nie w samotności i nie w nadmiarze bez konkretnego posiłku. A w samotności nie wiadomo nawet kiedy niezauważalnie zatraca się w utracie granic i ich przekraczaniu. Zabiłam i zniszczyłam swoje narządy i układ trawienny. Czasem miewałam stany lęku, że niby to jestem alkoholiczką może? Kolejny nałóg? Przez wiele lat później nie uznawałam żadnego alkoholu, tworząc sobie teorię życia w czystości energetycznej i jednocześnie uzdrawiając swoje narządy. Nadal je uzdrawiam. Choć teraz wino pijam w dobrym towarzystwie do posiłku, na trawienie niby. 

    Ciągle bawiłam się w głodówki, super ekstra zdrowe organicznie naturalne jedzenie. Zabawa w odżywiaj się zdrowo, będziesz zdrowa. Jesteś tym, co jesz. To znaczy, że jak nic nie jesz, to jesteś niczym? I to przeplatało się z byle czym, byle jak, byle gdzie i byle kiedy. Totalna karuzela wysysająca energię. Podążanie za duszą i sercem własnym przeplatało się uwikłaniami z matrixem i iluzjami prawdziwej niby realnej materii i narzuconych, fałszywych zasad i prawd naukowych. Zepsułam swoje ciało. Zęby, które miały mi już wypaść jakieś 6 lat temu według opinii lekarzy konserwatywnej prawdziwej przecież nauki. Nadal je mam. A rentgen zabierany był na uczelnię, na konsultację. No bo to niemożliwe, że one jeszcze są w mojej szczęce. Trochę się pokiereszowały w tamtym czasie. I miałam z nimi niemały kłopot. Zepsułam je głupią wiarą w iluzję matrixu, a właściwie ciągłym niedostatkiem wiary w prowadzenie duszy mej. Kości, dziąsła! Zepsułam je trochę i teraz je naprawiam. Wiem, że mogę naprawić je jedynie sama. To wiąże się jednak nierozerwalnie z naprawieniem do końca mojego serca i osiągnięciem stanu totalnie bezwarunkowej miłości do wszystkich i wszystkiego. Hmmm..? Może w tym wcieleniu zdołam ocalić moje zęby?

    Ze skrajnego fizycznego eksploatowania dużych partii swojego ciała, skoczyłam na przeciwległy biegun i teraz moje ciało, to duże, ogólne, jest w stanie spoczynku udając, że ruch mu już nie jest potrzebny. A ja umartwiam swoje małe dłonie i palce, i oczy, te małe części mnie, i szyjny kręgosłup. Dziergając. Bo niby to kocham i nie wyobrażam sobie już inaczej. Ale paradoksalnie kiedyś nie wyobrażałam sobie inaczej niż zawodowe doskonale nieskazitelne i perfekcyjne poruszanie własnym ciałem. Też sobie nie wyobrażałam wtedy, że mogę inaczej. Tak teraz nie wyobrażam sobie życia bez szydełka i rozrzuconych po całym moim mikro mieszkanku motków włóczki, które denerwują mnie, bo ciągle jest bałagan. Ale nie wyobrażam sobie inaczej. 

    I wreszcie tracę urodę, bo uwierzyłam w iluzję prawdziwości, że człowiek się starzeje. A w sumie bardziej uwierzyłam mojej mamie, że jak będę przygryzała wewnętrzne strony policzków, co chyba karmicznie robiłam od urodzenia, to dostanę raka i będę miała zmarszczki. Na szczęście do raka nie doszło i wierzę, że nie dojdzie. Chociaż wykręcając kota do góry ogonem, rak to też przyjaciel, wedle nowej wiedzy, głoszącej prawdę, że walka z chorobą powoduje, iż choroba nasila się, a walka kreuje walkę. No ale zmarszczki? No mam. Dostałam je na długo po tym, jak już przestałam gryźć policzki. Coś we mnie zapamiętało ten maminy urok rzucany raz po raz na mnie przez całe moje dzieciństwo. Uwierzyłam i mam. Nazywam je buldogami. Kocham psy. I wyglądają te zmarszczki jakby chomik (bo inne zwierzęta też kocham) zachomikował, bardziej w lewym moim policzku tuż przy ustach, coś do przechowania. Tylko mi to wystaje i zwisa wiotkie jak buldogowi. Chomik ma wypchane i okrągłe, jędrne. Ukochuję te farfocle i wszystko, bo kocham zwierzęta. 

    Włosy! Jak wyschnięte na wiór siano w czasie przewlekłej suszy przysypane siwym szronem. Dłonie jak popękana sucha pustynia. 

Co ja zrobiłam z własnym życiem?

Co ja zrobiłam z własną mną?

Przecież ja to moja własna własność.

    Bez pracy matrixowej z godziwym stałym bezpiecznym dochodem miesięcznym. Mieszkam w przedziale kolejowym, jak nazywam swoje własne 28 metrów kwadratowych. Możliwe, że jeżeli moja podróż tym pociągiem będzie trwała dłużej niż dotychczasowe pomieszkiwania od przeprowadzki do przeprowadzki, dojadę w tym przedziale kolejowym gdzieś, do kolejnej ciekawszej stacji, na której wysiądę i pojadę dalej ku swoim marzeniom, kolejnym pociągiem w lepszym i większym przedziale kolejowym? Na razie praktykuję akceptację i cierpliwość. Ważne jakości prowadzące ponoć do szczęścia. No a przecież o szczęśliwym życiu marzę. Mieszkam w przedziale kolejowym, który tak jak ja pod opakowaniem zrobionym ze złotego światła i blasku, rozleciało się i rozsypało w środku. Wszystko po kolei wymaga wymiany i remontu. No więc remontuję i wymieniam siebie i moje kwadratowe metry. Choć wiem, że o ile ze sobą, działam w zgodzie ze sobą i moimi nowymi olśnieniami, to z przedziałem kolejowym czynię totalny bezsens, bo i tak przecież wysiądę na najbliższej fajnej stacji. Choć w sumie, co mi tam. Kiedyś moja przyjacółka powiedziała mi jedno zdanie: Kochana, i tak przecież w ciągu całego swojego życia 95% czynności, które wykonujemy nie mają sensu. Więc naprawiam i wymieniam bez sensu, bawiąc się poczuciem sensu w całym tym bezsensie sytuacji. Wiedząc, że tak jak w chwili tzw. śmierci, jak określa to przejście matrix, człowiek zostawia na ziemi wszystko, a tam nie zabiera nic. Tak, ja wiem, że kiedy nastanie czas mojej wysiadki, nie zabiorę nic. No co? Wezmę sobie ścianę, którą zbudowałam i namalowałam na niej obraz mojej teraźniejszej duszy? Ale idąc za tym tokiem myśli, to w chwili przejścia z tego świata gdzie indziej też nic nie zabiorę. To może też bez sensu remontuję siebie?

    I wciągam w to wszystko teraz mojego młodszego syna. Staszego odsuwałam. Chyba chroniąc go nieświadomie. Często spędzał czas z babcią i dziadkiem, z kolegami. Gnał naprzód przed siebie, przeszywał powietrze jak wystrzelona z łuku strzała, w towarzystwie innych. W jednej chwili go widziałam, a za chwilę znikał. No jak strzała. Przelatywał na mikro sekundę przed moimi oczami, a ja nawet nie zdąrzyłam się mu przyjrzeć, jak już znikał. Młodszy jest inny. Jak samotny spokojny żeglarz. Żegluje niespiesznie wśród oceanu ludzi, tak jak ja, samotnie nawigując swoją łodzią. Nie mam pewności czy jest mu z tym dobrze czy to kolejna nakładka, kolejnej duszy, aby móc przetrwać. On twierdzi, że tak jest dobrze. Młodszy płynie samotnie, ale przy mnie calutki czas, nierozłącznie. Do tej pory. Teraz przemieszcza się konsekwentnie na planetę kosmitów, na której zaczyna komunikować się we flow z innymi kosmitami. Ma już 13 lat. Przestaje być małym chłopcem. Kiedy mój starszy syn był nastolatkiem i przestałam rozumieć język, którym do mnie mówił, stałam się politykiem i zamarzyło mi się zmienić świat. W swoich oracjach głosiłam, iż nastolatkowie, są jak kosmici, oderwani od rzeczywistości. Czas dorastania powinni przejść na innej planecie z innymi kosmitami. A potem wrócić na Ziemię już jako dojrzali młodzi dorośli. Choć teraz po kilku latach mieszkania w moich mini metrach kwadratowych w otoczeniu starszych kosmitów - studentów, uważam, że i oni powinni mieć swoją planetę, podobną do tej jaką mogliby mieć nastolatkowie. Nie rozumiem odwróconego ich świata. W dzień śpią, a w nocy mnie spać nie dają, maszerując rześko jak żołnierze w tę i z powrotem po klatce schodowej. Tylko głusi są jak stulatkowie, bo chyba nie słyszą jak trzaskają drzwiami, kiedy normalne awatary, jak ja, chcą spać. No ale w moim budynku awatarów mojego typu są dwie, trzy sztuki, a kosmitów jest kilkanaście. Motyką słońca nie przebijesz. I dlatego moje włosy przykrył szron. Wracając do nastolatków. Gdyby na czas nastolactwa polecieli na inną planetę wszyscy bylibyśmy zdrowsi. Taki świat byłby dla nich lepszy. Obiecywałam przed wyborami. A teraz przestaję rozumieć mowę mojego młodszego syna i wymyka mi się on spod skrzydeł. Taka kolej rzeczy. Podnoszę skrzydło i pozwalam mu fruwać. Wraca jeszcze z planety kosmitów regularnie pod moje skrzydło, które staje się już trochę za małe, za ciasne dla niego. Stopy z pewnością już mu się nie mieszczą w moim skrzydle. Możliwe, że kosmici są gigantami. Więc znowu je podnoszę i on wylatuje, coraz częściej. Ale do tej pory siedział pod moim skrzydełkiem non stop. Jedyna moja próba, przeforsowania współdzielenia odpowiedzialności i równej opieki mojej i jego ojca nad naszym synem, miała miejsce w 2017 roku. Wtedy dotarło do mnie, że moi synowie mają swoich ojców. Przecież! Dla starszego było już za późno, bo on już latał od dawna na planetę kosmitów mówiąc do mnie jakimś niezrozumiałym językiem. Ale o młodszego, pardon, o siebie zawalczyłam. I najpierw łagodnie i stopniowo w coraz to twardszych negocjacjach nieugiętej męskości, zakończonych walką przy pomocy ciężkiego orężą i agresywną ofensywą, walcząc za pośrednictwem mediatorki, która była od startu przeciwko mnie. I pośrednio w sądzie z zaocznym wyrokiem orzeczakającym wynik mediacji - odniosłam kosmicznie ogromnie wielkie fiasko! Przegrałam tamtą wojnę. Złożyłam broń, poddałam się i z pokorą przyjęłam fakt, że moje osobiste życie i marzenia, które już i tak dawno dogasały i rozwiały się gdzieś, jak prochy na wietrze, że moja realizacja samej prywatnej, osobistej mnie, tej mnie w środku, musi poczekać, bo bycie samotną bardzo świadomą i mądrą mamą, to pasmo nieustannych wyrzeczeń. W sumie osiągnęłam w mediacjach to, co chciałam, ale w środku mnie czułam się przegrana, bo walką musiałam to wyszarpywać i to była moja porażka, przegrana. Niedługo potem zrozumiałam, że walcząc tak zaciekle o  ochłap wolności dla siebie, tak naprawdę w efekcie założyłam sobie sama pętlę na szyję, która potem dusiła mnie przez kolejnych kilka lat.

    Taka była moja prawda na tamten czas. Inaczej nie umiałam. I nie umiem. Samotne macierzyństwo było dla mnie pasmem wyrzeczeń siebie samej. Bo inaczej nie umiem, jak być tu i teraz w pełni  świadomości w jednej przestrzeni. I przerosło mnie świadome, czułe, pełne, zaangażowania bycie mądrą przewodniczką dla mojego młodszego, wyczekiwanego długo syna. Syna - nauczyciela, mego mistrza, jak się z czasem okazało. I jednocześnie niekończąca się walka o własne życie ze światem finansowego matrixu i ludzi, którzy byli obok mnie. Już nie wystarczyło mi mnie samej dla siebie samej. Nie wystarczyło przestrzeni mojej na życie dla siebie, dla mnie. Łatałam dziury, gasiłam pożary, sklejałam rozwerwane części. Wyławiałam z powodzi, wydostawałam z przepaści. Wstawałam wciąż i wciąż z własną mocą wykrzesywaną niezłomnie i nieustannie z wnętrza mnie! Ukochałam bycie mamą 24/7 niemalże 365/rok. We wszystkim co przychodziło i ukazywało się w mojej iluzji i iluzji mojego syna. Ale nie wystarczyło mi sił na samodzielne ogranianie swojego życia i każdej jego sfery i życia mojego synka i całej zewnętrznej iluzorycznej rzeczywistości. Bombardowana nieustannie i zewsząd i wciąż, wstawałam raz po raz. Nieustannie pozostając w mocy wierna sobie. Wytrwale szłam za sobą jak wierny pies za swoim panem.

    Do czasu! Aż padłam! I już nikt nie miał takiej władzy nade mną, aby pomóc mi się podnieść. Nie działało nic! Rozleciało się w pył wszystko. Ja się rozleciałam. 

    I znowu przemocą, gwałtem i niszczycielską siłą, odsunęłąm od siebie wszystkich żywych. Żyłam z duchami. Jedynym moim łącznikiem ze światem żywych stał się mój syn. I zostałam sama jak palec, martwa jak trup. I wciągnęłam w ten świat mojego syna, chłopca, którego jedyną rzeczywistością stało się samotne życie wewnątrz siebie. Nie było innej drogi, bo z wyboru mojej duszy, która tak bardzo chciała siebie samą odnaleźć, zostaliśmy sami. I to była nasza jedyna droga.

Co stało się z moim życiem? 

Co stało się ze mną?

    Ożyłam na nowo już w innym świecie! Dość miałam życia w tamtym poprzednim pełnym walki życiu, a potem dość życia jakby nieżyjąc w martwym świecie duchów i śmierci. Podjęłam decyzję: ZMARTWYCHWSTAJĘ!

    I zmartwychwstałam. I dziergam tak oczko za oczkiem samodzielnie ten mój połatany pachwork, którym jest moje nowe życie. Leczę miłością własną wszystkie zadane sobie samej rany. Leczę rany zadane mojemu synowi przez mnie. Na tyle na ile mogę i na tyle na ile on mi pozwala. Część tych ran to jego własna podróż, jaką on sam miał przeżyć dla doświadczenia i uwolnienia eonów wcieleń własnej duszy, która wybrała sobie to właśnie ciało i mnie jako ziemską matkę na to życie. 

    To jest mój rachunek sumienia. Nie boję się już stawać przed lustrem, nie chcąc widzieć prawdy. Prawdy, którą cały czas zasłaniałam fontanną łez, kolczastą tarczą gniewu lub blaskiem fałszywego światła. 

Już się nie boję!

Szczęśliwego Nowego Roku!

15 lat minęło jak jeden dzień. I teraz właśnie ta planeta, której nazwy i tak nie zakoduję w moim mózgu człowieczym, bo dla mnie nie ma ta nazwa żadnego najmniejszego znaczenia, rusza w biegu wstecznym po 15 latach postoju. Nadchodzi moja wolność!

Już się nie boję! 

Jestem!

Co teraz? Co dalej?

   Nie widzę nic! Nie słyszę nic! Nie myślę nic! 

Nic już nie mówię! 

Nic nie zamierzam i nic nie planuję! Nie działam!

Bo to wszystko nie działa i tak.

JESTEM

Co teraz? Co dalej?

Prowadź mnie, proszę, Ukochana Miłości Bezwarunkowa, tak jak chcesz mnie prowadzić. 

Wiem, że prowadzisz mnie już tą prawdziwą czystą ścieżką, dobrą drogą do domu. Bo podarowałaś mi już wielokrotnie Twoje doświadczanie Ciebie we mnie. W Tobie Miłości Ukochana ma Bezwarunkowa jestem zawsze i wszędzie szczęsliwa. I żywa. 

Jestem.  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jakie masz plany zawodowe na kolejny rok?

2 styczeń 2024   Jakie masz plany zawodowe na kolejny rok?       Zrobiliśmy dzisiaj mini wagarki od szkoły. Jeny! Jak ja chciałabym zostać tu, tak blisko natury i mieszkać w normalnym domu. Wczoraj przesiedzieliśmy calutki dzień wewnątrz. Ale przynajmniej mogłam patrzeć na czystą, niczym niezmąconą przyrodę, otworzyć szeroko drzwi do ogrodu i wdychać nasiąknięte zapachem mokrej trawy powietrze i nasycać się delikatną mgiełką energii powiewającej z głębi daleko za polami rosnących drzew. Ah! Kocham to od zawsze. Widziałam sarny biegające w polu, słyszałam deszcz spadający kroplami z nieba. Było szaro, ponuro i bez słońca. Kłębiaste szare chmury przetaczały się po niebie przez calutki czas. To był fajny, spokojny i dobry dzień.      Tęsknię za mieszkaniem w domu, wśród pól i drzew, w większym miejscu niż przedział kolejowy w centrum miasta.      Tak sobie siedzę, piję kawę i patrzę w błękitne niebo. Dzisiaj znowu świeci słońce.       Przyjaciel ostatnio zadał mi pytanie: "Jakie masz

Historia Kryształowej Kuli

         16 czerwiec 2023     - Chciałabym poczuć wreszcie własną MOC i działać tak, aby efekty były widoczne w materii tego zewnętrznego iluzorycznego świata. - pomyślałam ja, jako Dusza, pewnego czerwcowego paranka, kiedy to powróciłam do hologramu w gęstości 3D, z nocnej wędrówki do Domu.     Na razie bardzo długo trwa już u mnie okres tzw. przygotowawczy. Kiedyś poczułam, że już czas na działania. Jednak w przestrzeni na zewnątrz mnie, nie było jeszcze na to miejsca. Czułam wewnętrznie w środku mnie, że już czas jest na działanie. Już chcę wyjść ze swojej jaskini do świata i działać. Jednak moja przestrzeń wokół mnie, była nadal zapchana i zagracona.     Czułam się tak, jakbym była Kryształową Bańką, którą otaczają pokłady ciemnej smoły. Wszędzie wokół rozlewała się smoła, a z niej wystawały metalowe kolce. I w tej smole pływały jakieś inne metalowe, ostre części, zardzewiałe elementy, które ocierały się o moją powierzchnię. Ocierały się o powierzchnię mnie, która byłam Kryształową