Przejdź do głównej zawartości

Podsumowań czas

 

3 styczeń 2024

 Podsumowań czas

 

    Podsumowując: tamten rok 2023, był całkiem dobrym rokiem. Rokiem odpoczynku! Odpoczywałam po przejściach ostatnich kilku lat. Regenerowałam siły i ciało i odważałam się stawiać nowe kroki. Słabe i maleńkie jeszcze. Ale nowe i naprzód. Posprzątałam prawie całe moje życie do końca! Z gratów! Uporządkowałam je wreszcie! Choć ktoś patrzący na moje życie z zewnątrz, mógłby powiedzieć, że dziś jest w nim i tak ogromny jeszcze bajzel! Ale ja wiem swoje. Jestem z siebie dumna! Oczyściłam nagromadzone rzeczy i splątania energetyczne i teraz, w 2024 roku jestem gotowa wejść odważnie w nowe.

    Są jeszcze wewnątrz mnie przestrzenie, w których nadal wszystko jest wciąż trochę zagmatwane. Ale powoli i z nimi zaczynam sobie radzić, uwalniając je całkowicie i stopniowo coraz bardziej przekształcając siebie do bezwarunkowej miłości. Ta bezwarunkowa miłość, do której idę nieustannie i niezmiennie od kilku już lat, staje ponad wszystko to, co małego uwarunkowanego człowieka we mnie mogłoby boleć, złościć i przygnębiać nadal. Na szczęście jestem szczęściarą, która wypracowała sobie wglądy w różne sytuacje. Staję obok siebie i widzę wszystko jako obserwator i widzę coraz jaśniej i klarowniej każdego kolejnego dnia.

     Po długo trwającej walce z mamą - jakkolwiek to brzmi, kocham ją i zawsze kochać będę - jestem w sytuacji następującej. Wreszcie zgodziła się Ona dać mi pewną część miejsca we wspólnej rodzinnej przestrzeni, abym mogła tam być i trzymać swoje rzeczy, te wszystkie graty, które są jeszcze do uporządkowania lub takie, których się po prostu przez całe życie nie wyrzuca. Potrzebowałam takiej przestrzeni jak oddechu. Po pierwsze do trzymania moich rzeczy. Po drugie do odtajania tam od czasu do czasu, kiedy przebywanie w mieście zaczynało mnie przerastać. Po wielu jej kategorycznych odmowach, postanowiłam działać na własną rękę. Przecież jestem dorosła i samodzielna. Nie muszę już opierać się na rodzinie. Każdy dorasta i idzie w swoją stronę. Taka kolej rzeczy. I oddałam się poszukiwaniom rozwiązań, dzięki którym mogłabym zrealizować swój cel i mogłabym iść dalej, do przodu. Po wielu próbach poszukiwania takowego miejsca samodzielnie i na własny rachunek, okazało się, że nie czas mi teraz na nowe miejsca, których nie byłabym jeszcze teraz w stanie utrzymać i dobrze o nie zadbać. Zresztą, cały czas miałam w sobie to poczucie. Po co mi nowe, jeśli w rodzinie mamy dość miejsca, aby pomieścić potrzeby wszystkich. Więc około dwa lata temu poprosiłam moją mamę o udostępnienie mi chwilowo, tylko dla moich potrzeb, małego wycinka naszej wspólnej rodzinnej przestrzeni, która do tej pory była nienaruszalna i niedotykalna. Nie zauważyłam kiedy moja prośba urosła do rozmiarów walki, a później wielkiej wojny, w której nieraz obie ponosiłyśmy dość znaczne rany. Ja składałam się w całość po tych walko-prośbo-rozpaczo-złościach niejednokrotnie przez kilka nawet dni. Po wielkich bataliach i wydatkowaniu przeze mnie setek ton energii, moja mama zgodziła się wreszcie. Uffff! W końcu. Mogę odetchnąć. Jestem uratowana. Mogę wreszcie odsapnąć i zwieźć do jednego bezpiecznego miejsca wszystkie te moje ruchomości, które zalegały na podłodze w moich małych metrach kwadratowych i w podziemiach budynku, w którym mieszkam. Stopniowo mogę je porządkować dalej. A czasem mogę pobyć w tym miejscu odrywając się od zakleszczającego mnie co jakiś matrixu miasta.  Uwierzcie, naprawdę mam bardzo niewiele już rzeczy. Jak nisko musiałam upaść i jak bardzo wejść w niskie wibracje rozpaczy i złości, aby moja mama wreszcie zgodziła się chwilowo użyczyć mi tegoż miejsca na własny mój użytek. Kiedy pakt między nami został podpisany, w jednej chwili zdałam sobie sprawę, że po kolejnej takiej ciężkiej walce, przetaczającej się przez moje życie, zwycięstwo traci sens zupełnie. I zupełnie brak w nim radości. Zbyt wiele poświęcone i zużyte było MNIE w zdobywanie tego celu. Więc miejsce to, stało się chwilowym jedynie magazynem i chwilową krótkterminową odskocznią od codzienności. Jednakże straciłam już do tego miejsca serce, przez wyszarpywanie go. I nie chcę już więcej inwestować w nie własnych mocy, energii, pieniędzy i serca. Już nie! Akceptuję w pełni to, co jest i jak jest. Dokańczam sprzątanie. I idę dalej stawiając kolejne kroki na ścieżce mojego własnego życia. Wiem też, że wszystko to, co i jak się wydarzyło, miało się dokładnie tak wydarzyć.

    Kiedy to opisuję, maluje się we mnie obraz nowy. Mam w tej chwili poczucie, że moje życie bardzo się zapętłiło. W tej chwili takie poczucie mam, kiedy stają mi przed oczami te wszystkie obrazy, kiedy uruchamiają się chwilowe myśli i emocje związane z przeszłością. Ale wiem też, że to tylko chwilowe stany, które już szybko nauczyłam się transformować na wyższe częstotliwości wibracyjne wznoszące mnie do przestrzeni czystej Miłości Bezwarunkowej i Światła i Radości. 

    Wczoraj byłam w mieście, zawiozłam mojego syna do jego brata na nocowanie i wróciłam do przestrzeni natury i przyrody wokół mnie. Przez kilka nocy mój syn zostaje w mieście u swojego brata i swojego taty. Jeden dzień wagarów od szkoły wystarczy. 

    Wczoraj usiłowałam z całych swoich mocy praktykować wewnętrzny spokój i poukładanie. Jedna czynność pojedynczo po drugiej. Jestem w sobie tu i teraz! Ja mam świadomość tego, że jestem i gdzie jestem, w każdej małej chwilce! - takie było założenie i taki był zamysł! Po skończonym porannym, a właściwie popołudniowym pisaniu, wzięłam prysznic, zjadłam śniadanie i rozpoczęłam świadome planowanie działań dnia. Po kolei, tu i teraz. Rozpoczęło się pakowanie do wyjazdu do miasta.

    I po raz n-ty, znowu, nie zauważyłam tego tyciego, mini, mikromomentu, w którym straciłam świadomość przytomnego świadomego przebywania we własnej świadomości! I ani się obejrzałam, nie zdążyłam mrugnąć nawet, będąc tego zupełnie nieświadomą - bo fakt tej nieświadomości wyszedł na wierzch, do mojej świadomości, dopiero później, późną nocą dopiero - a więc w jednym ułamku sekundy, nagle, znalazłam się w przestrzeni emocji gniewu i złości! Normalnie, w jednej mili, mikro setnej sekundy teleportowałam się tam! W jednej chwili nie było mnie we mnie i w moim tak skrzętnie zaplanowanym spokoju! Zniknęłam z siebie. A na moje miejsce wskoczyła we mnie złość, niecierpliwość, małe setki piorunków, niepokój i stopniowo narastający pośpiech. A ja coraz bardziej i głębiej się w to zapadałam i ta przestrzeń stawała się mną. To wszystko kotłowało się we mnie, kiedy po szesnastym razie powtarzania tego samego zdania: "Synu, odłóż telefon i przyjdź pomóc mi pakować rzeczy i sam przygotuj się do wyjazdu.", usłyszałam po raz szesnasty: "Już, już, zaraz, za chwilkę." I toczyć się rozpoczęła się we mnie moja wewnętrzna polemika: "Czemu ja tak mam? Czemu on nie może wstać i posłuchać mnie choć raz? Miał wolność. Dwa dni pozwalałam mu... STOP! Właśnie! JA mu pozwalałam, JA WYROCZNIA, derektorka! Władczyni. Pozwalałam mu! Teraz dociera do mnie, w jaki sposób myśli mój mózg i jak sterują mną moje programy! To znaczy, właściwie według mnie, ja dawałam mu wolność i prawo decydowania o tym, co robi. Ta wolność zaczęła się w sobotę, kiedy byli u nas goście, przyjaciele i kiedy z rozczarowaniem przyjęłam fakt, iż chłopiec w wieku mojego syna, którego z nadzieją wyczekiwaliśmy, jednak nie przyjechał. Cały entuzjazm mojego syna i plan spędzenia z nowym kolegą czasu, rozprysnęły się jak bańka mydlana. Dalej, w czasie niedzielnego Sylwestra, podczas którego zamroczyło mnie jakoś dziwnie i całą prawie noc siedziałam na małym krzesełku przy ognisku w ogrodzie, mój syn miał totalną wolność. A potem jeszcze w dzień Nowego Roku, kiedy to czułam się jak śnięta ryba i nie miałam energii na kompletnie nic. Przez cały ten czas, mój syn pobił rekordy przesiadywania przed ekranem i rekordy późnego chodzenia spać! Mógł chociaż wczoraj zreflektować się i zostawić ten ekran, kiedy prosiłam. Ale nie! Siedział dalej i ten szesnasty raz: "Już, już, zaraz!", ten jeden raz za dużo, spowodował, że nagle teleportowałałam się ze świadomego bycia w sobie we własnym spokoju, do nieświadomego strzelania piorunami złości. 

    A mogłam po prostu podjąć decyzję, że wyłączam internet!

Ale nie! Ja nie godzę sie przecież na życie w niewolnictwie! Już nic nikomu nie nakazuję, nie zakazuję, nikogo nie ograniczam, za nikogo nie podejmuję decyzji, z nikogo nie chcę już robić niewonika i dla nikogo nie chcę być psem Cerberem! Więc przecież ja, wspaniałomyślnie daję wolność, z nadzieją i oczekiwaniem, że 13 latek zreflektuje się i doceni moją postawę i dobroć! I biegnąc w moim kierunku otworzy ramoina i zawoła radośnie: "Mamo, wyłączyłem! W czym chciałabyś, abym Ci pomógł?" Nie: "w czym mogę Ci pomóc?", bo to jest kolejna kwestia, w której uważam się za kompetentą, aby zbawiać świat. Jak generał w wojsku, wyłapuję, co do słóweczka to, co mówi mój syn i podjęłam się wyzwania: "Uświadomię go i oduczę go mówienia do ludzi z pozycji niższości i niewolnictwa - w które nota bene wtłaczałam go ja sama i świat wokół niego, przez 12 lat, mówiąc mu, co i jak się w życiu robi, jak mówić, jak i co czuć i myśleć. On MUSI teraz zrozumieć, że kiedy mówi do innych "Czy mogę coś...?", to oni w energii czują władzę nad nim i on zawsze będzie w stosunku do nich w pozycji niewolnika. A ja jako matka, czuję się odpowiedzialna za to, za jego wychowanie. No więc teraz ćwiczymy się i znowu ja, jak ten pies Cerber (Skąd mi się wzięło to określenie? To był chyba trójgłowy głowy pies pilnujący jakiegoś skarbu w baśni, którą czytał mi tato, kiedy byłam małą dziewczynką), nieustannie pilnuję i instruuję mojego syna, aby ćwiczył się w wychodzeniu do wolności. Jednocześnie jak widać, robiąc z niego niewolnika, poprzez fakt, iż musi pilnować się za każdym razem, kiedy coś mówi. Absurd! Paradoks jakiś!

    Kolejna zagmatwana iluzja mojego hologramu fałszywej niby tej rzeczywistości!

    No więc o co w tym wszystkim chodzi? 

    Miłość! Wyznaję miłość! Z fanatycznej postawy wyznawczyni Duchowości ponad wszystko, przeszłam w postawę fanatycznej wyznawczyni Miłości! Tylko czy tą miłością kieruję się zawsze? 

    Miłość bezwarunkowa, bo o takiej tu mowa jest to podobno: 

pełna akceptacja drugiej Istoty czy sytuacji i rzeczy, i wszystkich zjawisk wokół. Jest to totalne akceptowanie drugiej osoby, pozwolenie innemu komuś być takim, dokładnie jakim jest, ze wszystkimi jego atrybutami i przymiotami.

     No to gdzie tu w moim postępowaniu, wobec mojego 13 letniego syna, jest do cholibki MIŁOŚĆ?!

    Jak postępować mam? Co robić? Zostawiam - źle, bo moje sumienie nie pozwala mi akceptować faktu, iż według badań naukowych i całego świata mądrych autorytetów, napromieniowanie się falami z telefonu i niebieskim światłem ekranu, jest szkodliwe. I ja w to wierzę! Święcie! Pomimo faktu, iż wierzę też, że kiedy kupuję w Biedronce białą, chemiczną bułkę, po której pewnie w nocy przechadzały się myszki i kto wie, może teraz jest już produkowana ze szczątków robaczków świętojańskich, to wierzę święcie, że kiedy ją jem, moja wewnętrzna moc natychmiast zmienia jej skład i wibracje energetyczne. I w efekcie do mojego organizmu dostaje się czyste, dobre, wspierające mnie i odżywiające światło, czysta wyskokowibrująca energia i wszystkie dobre składniki. A nawet jeśli w nieświadomości i chaosie dnia zjem taką bułkę, bez wysyłania intencji i ustanowienia w energii, że zmianiam jej wibracje miłością, to mój cudowny organizm, moje poddane duszy ciało, transformuje sobie chemię i cały ten syf, w odżywcze składniki. To czemu fale z telefonu i niebieskie światło ekranu nie może transformować się i nie być wchłaniane przez doskonałe ciało mojego syna, które przecież jest poddane duszy, mającej moc przemiany wszystkiego nieskończenie?

    Kolejny absurd to!?

    Już nie będę tego wątku ciągnąć dalej teraz, bo fakt, iż mam rozregulowany układ trawienny i o porankach przez ostatnie kilka lat czułam się jakbym była przejechana walcem, byłby kolejnym argumentem do dalszej polemiki zapisywanej w opowiadaniu tasiemcu. 

    Ale i tak Alleluja! Jestem na etapie życia, kiedy już o tych rzeczach swoich, nie opowiadam. Nie wyłuszczam już  tych całych rozważań swoich na żywo, w iluzji matrixu, zwanej rozmowami z innymi ludźmi. Kiedy to robiłam, oni zasypiali. I pewnie dlatego ubzdurałam sobie, że mam dar relaksowania ludzi. Jeśli mówiłabym tym swoim monotonnym tonem przez odpowiednio długi czas, wypowiadając choćby najciekawsze i najbardziej wartościowe opowieści, jakich nigdy jeszcze rozmówcy moi nie słyszeli w całym swoim życiu, to oni i tak by posnęli, z zanudzenia. Bo moja monotonna mowa jest jak opowiadanie o tym, jak pies je kiełbasę, albo jak kura gdacze i znosi jajko czy jak prosiaczek z zakręconym ogonkiem tapla się w błotku. Każdy by zasnął. Nawet ja sama. Gdybym siebie słuchała. No więc, biorę już pod uwagę, że mówienie o moich wewnętrznych procesach myślowych, emocjonalnych, odczuciowych, czy życiowych, jest interesujące tylko dla mnie. Dla innych to zbiór nie pasujących do siebie i nie rezonujących z nimi, nielogicznych, dziwnie dobranych słów. Tylko mój umysł je rozumie i moje serce czuje je doskonale. I nauczyłam się doskonale tym językiem żonglować. To majsersztyk - lubię to słowo, bo jest dla mnie najbardziej skomplikowanie brzmiącym słowem na określenie idealnej doskonałości. Bardziej idealnie doskonale nieskazitelne niż określenie: mistrzostwo! To słowo w mojej hierarchi ważności plasuje się niżej na liście. 

    Zatem doprowadziłam do majstersztyku umiejętność analizowania i rozkładania na czynniki pierwsze swoich procesów myślowych, emocjonalncyh, odczuciowych i odczuć w ciele oraz znaczeń sytuacji życiowych.

    I nauczyłam się już o nich nie paplać w rozmowach z innymi. To wieki sukces jest mój!

    Teraz piszę! I zostawię temat stanu zdrowia mojego obecnego ciała, które ubrałam sobie jako dusza, aby iść przez to życie. To tak jakbym ciągle nosiła tą samą bieliznę, przylegającą do ciała. Długo noszona zabrudza się i powoli zużywa. Trzeba ją co jakiś czas czyścic i odnawiać. Tak widzę ciało, które na to życie przylgnęło do mnie. Mnie jako Duszy. A może idąc tym tokiem myślenia, kiedyś okaże się, że dusza to też jakieś tymczasowe ubranko, które wydaje nam się teraz nieskończone i nieśmiertelne? Ciekawe by to było. Odkrycie, że jest coś dalej niż dusza, czy boskość, ta czysta nieśmiertelna wszechobecna i ponadczasowa świadomość boskości.

    Ale stop! Powróćmy do wątku, Kochana. Dokończ to, o czym zaczęłaś dziś pisać. Znowu to powtarzasz. Znowu to robisz. Ten Twój niewiadomo skąd przylepiony do Ciebie nawyk. Zaczynasz i nie kończysz! Wszystko tak w życiu robiłaś. Ostatnie dopiero kilka lat trenujesz zakańczanie. Postanowiłaś sobie kiedyś: Ćwiczę się. Zakańczam. Doprowadzam do końca to, co zaczęłąm! To zrób to teraz i dokończ wątek.

    Okej! Już, już! - powtórzylam te jakże bardzo irytujące mnie samą, słowa mojego syna - już, już! 

    Wracam!

    O czym to było? Zapłątałam się w chaosie mojej głowy. Ah! Już wiem. O pozostawieniu przestrzeni mojemu nastoletniemu synowi, aby mógł sam decydować i stanowić o sobie w swojej wolności jako niezależna żywa Istota. Ta przestrzeń ćwiczebna dotyczy długości czasu, kiedy przesiaduje przed niebieskim ekranem promieniujących na niego fal telefonu. I mocy transformacji energii tych fal oraz tego światła.

    I bądź to człowieku mądra? Bądź mądrą i dobrą mamą? Już dawno spadły mi klapki z oczu. Klapki? Ba! To były ciężkie i ogromne kotary, okiennice, dość wyjątkowo dobrze zasłaniające moje okna patrzające na świat tej iluzji. I dość dobrze do tych okien okiennice te były przymocowane. Spadły z hukiem jakiś czas temu i zobaczyłam, że wiem wszystko i wszystko zrozumiałam! Dosłownie! 

    Pytanie powraca: Jak postępować mam? Co robić? 

    Zostawić mojego syna i dać mu wolność w decydowaniu i doświadczaniu swojej drogi przez siebie samego? Miałabym porzucić swoje przekonania? Wiarę? Swoją Prawdę? Tę wystawioną na piedestale Satyę?  

    O rany! Przecież moje ego zapłakałoby się na śmierć! Poczułoby się takie niechciane, odrzucone, porzucone, nie uszanowane, olewane, opuszczone, niekochane.... No, nie mogę mu tego zrobić, przecież!

    A mój strach? Co by zrobiło moje ego i wszystkie moje przylepione do mnie nakładki, gdybym przestała się bać jakiegoś abstrakcyjnego strachu, że mózg mojego dziecka zamieni się w papkę po milionowej godzinie przesiedzianej na shortsach na you tube? Matko i Córko! To jest niemożliwe. Nie do ogranięcia i nie do zaakcetptowania przecież. Odpuścić strach? Zostawić? Pozwolić młodemu doświadczać swoje lekcje i przeżywać własną jego historię życia? Przecież program rodzic - dziecko zabrania mi niereagowania, pozostawiania! To nieetyczne... z punktu widzenia tego programu, wgranego na nasze mózgo dyski, podobno gdzieś z tyłu głowy, nad potylicą w elemencie, który nazywa się gadzim mózgiem.

    No jak to? Taka bierność i apatia jest niedopuszczalna! Karalna wręcz! Przecież rodzic ma być przewodnikiem, strażnikiem, opiekunem! Ma prowadzić, wspierać i rozumieć dziecko. Ma dawać mu bezpieczeństwo i dbać, aby było zdrowe. Czasy pozostawiania śladów pasa na tyłku i grochu odbitego na klęczących w kącie kolanach, czasy totalnego ignorowania potrzeb dziecka i czasy jego totalitarnego podporządkowania się rodzicowi, szczególnie ojcu lub przelatującemu klapkowi matki... te czasy minęły już dawno. Teraz w matrixie jest moda na rozkminianie, analizowanie, rozkładanie na czynniki pierwsze dziecka, jako całości: ADHA, aspekt zespołu Aspergera, Autyzm, Integracja Sensoryczna, Aspołeczność, Nadwrażliwość! Kompetencje lub ich brak, podział na różne grupy. Jeny! Nie wiem jeszcze co tam system wymyślił, bo na sam dźwięk tych słów, jeżyło się na moim ciele futro, które już przecież eony lat temu zrzuciłam ze swojej skóry w procesie ewolucji. 

    Ale nie! Wróć! To czasy iluzorycznie prawdziwej rzeczywostości twardych faktów naukowych i opętania oraz satysfakcji z przylepiania dzieciom etykiet, z którymi chodzą one przez całe życie, afiszując się nimi, przyklejonymi na czole, bo tam są najbardziej widoczne i przecież ja tak mam i taką jestem osobą. Niektórzy noszą te etykiety do końca tego wcielenia na swoich plecach nie chcąc uznać ich istnienia  albo chowają je głęboko w sobie i one tylko czasem przypominają o sobie otwierając się wciąż na nowo jak stygmaty. jeszcze inni próbują przez całe życie podejmować próby uleczenia się z nich najprzeróżniejszymi wymyślonymi przez tęgie głowy, naukowymi procesami psychologicznymi, zwanymi terapiami. I terapeuci nabijają sobie kieszenie ciężko zaharowanymi przez pacjentów pieniędzmi, utrzymując tychże pacjentów w iluzji, że kiedyś z tego wyjdą tylko muszą.... - to jest zawoalowane "muszą", bo pacjenci, przepraszam, klienci. Pacjenci są chorzy, a przeciez Ty jesteś zdrowy, tylko masz traumy i rany emocjonalne w sobie więc nie jesteś chory, to nie jest choroba, to aspekt, zatem nazwiemy Cię klientem. Klienci są zdrowi i przychodzą sobie coś kupić z pozycji własnej decyzji i niby wolności.... Zatem klienci, bo to słowo daje też złudne poczucie wyższości. Przychodzą klienci niewolnicy do guru terapeuty i zastawiają u niego swoje własne ciężko zarobione pieniądze. Zaharowane swoją ciężką niewolniczo poddańczą pracą, niewolniczego życia żyjąc w energii wyrzeczeń siebie, aby móc w ogóle przetrwać w tym matrixie. No więc ci klienci niewolnicy, wyjdą ze swoich schiz i traum, bo mają moc. Przecież. I samostanowią o sobie. Tylko "muszą" przychodzić regularnie i przejść cały proces od poczatku do końca, żeby to sobie wszystko uporządkować i uświadomić. Jeszcze 5 lat i będzie Pan uzdrowiony. Po tym, ile Pan przeszedł w życiu. Niejeden by się załamał, choćby ułamkiem tego, z czym zmagał się Pan. A Pan jest taki silny i daje sobie z tym radę. Tylko jeszcze pięć lat. Bo przecież klient niewolnik musi słuchać słów łechczących jego ego i wytwarzających w nim dumę z siebie samego. On sam z siebie, w sobie, nie potrafi wykreować tego dobrego stanu poczucia własnej wartości. No i tak chodzą z tymi etykietkami każdego dnia, do końca życia tego, oszukując się, że kroczą do wolności i szczęścia. A zegar tyka: tik-tak, tik-tak.... i nagle dzwoni. Budzą się. Mam 50 lat, 60 lat i teraz dopiero zaczynam czuć i rozumieć, że żyłam jak niewolnik. Wszędzie, tylko nie dla siebie i nie w sobie, nie dla swojego życia! A zegar tykał i do trumny już bliżej niż dalej. No i zaczyna się odrwacanie kota do góry ogonem, albo próba łapania się ostatniej deski ratunku, czasem trafiając na brzytwę. Bo tonący przecież brzytwy się chwyta!

    Niektórzy się obudzili z tego koszmarnego snu i tak jak ja kategorycznie powiedzieli: NIE! etykietkom. Na samym starcie od początku. Choć wyznając w sekrecie, powiem Wam, że kiedy te etykiety atakowały mnie z każdej strony, postanowiłam poznać wroga. I w tajemnicy, nocami, napromieniowywałam się szkodliwym niebieskim światłem swojego telefonu, eksplorując kosmiczną dziurę informacyjną nieistniejącyej w materii przestrzeni internetu, w poznaniu wroga: Etykietki! Okazało się, że mogłabym idealnie zakwalifikować się i wpasować się do aspektu przypadku przypadłości, jaką jest lekka odmiana autyzmu, bo przecież w każdej sekundzie wszystkich lat mojego życia, nie rozumiałam tego świata i nie reagowałam na niego, żyjąc w swoim wewnętrznym świecie. A jak tylko coś lub ktoś próbował wtargnąć do mojego świata, naruszał wyznaczone przeze mnie, a nie wypowiedziane i nie oznajmione z braku umiejętności, granice, zapukał tylko głośniej lub bardziej natarczywie do moich drzwi..., już nie wspomnę o chwilach kiedy czułam się brutalnie gwałcona, na polu energetycznym czy emocjonalnym. Wtedy wystrzeliwałam katapultowana i doskonale potrafiłam eksplodować rozszarpując w proch wszystko i wszystkich wokół. Książkowy przykład autyzmu!

    Poza tym towarzyszyły mi wszystkie symptomy zespołu Aspergera. No może poza umiejętnością obliczania z prędkością światła i logicznego wiązania faktów i problemów matematycznych w moim mózgu. Tu nie kwalifikuję się kompletnie do zaszczytu otrzymania tej etykiety. 2+2 to wiem, że jest 4. Ale 328 + 26, to już jest kłopot i ciężar dla moich szarych komórek. Zaniknęły mi w mózgu te ścieżki neuronalne odpowiadające za szybkie obliczanie tego typu działań. Chyba przez  traumę z dzieciństwa, którą może powinnam uzdrowić i przeanalizować na terapii? Kiedy każda lekcja i zadania z matematyki, przedmiotu, dziedziny życia naukowego, którą kochał mój tato, kończyła się dziką awanturą. On krzyczał w szale ciskając błyskawicami w szale swojego szału, nie rozumiejąc, że ja nie rozumiem, po prostu. A ja tonęłam w oceanie łez i smarków dygocąc jakby wrzucona do lodowatego przerębla. Bomby jądrowe pospadały w tamtym czasie na drogę w moim mózgu, którą przemierzało się tam i z powrotem, dodając cyfry czy dzieląc liczby i potęgując je w różniczkach. No i tych dróg już nie ma w moim mózgu. Zbombardowane, zniszczone, nigdy już nie zostały zreperowane. Zarosły lasami, w których zamieszkały dziwne Istoty, takie jak skrzaty, elfy, wróżki, światełka i enty, istoty drzew.

    No i jak ja mam pokazać bezwarunkową miłość mojemu synowi, kiedy nie kwalifikuję się do etykiety uprawniającej mnie do zrozumienia i polubienia z radością fantastycznej gry jaką są szachy czy układanie kostki rubika? To mnie przerasta i w efekcie on gra pewnie sam ze sobą w myślach, gdy pudełko z szachami leży sobie cichutko na półce pod warstwą kurzu. A może on już przestał nawet w myślach grać? I dlatego siedzi dając się napromieniowywać niebieskiemu szkodliwemu światłu i pozwalając sobie zmieniać swój mózg w papkę? 

    No i znowu na tapecie wzór STRACH! Widzę go: PAPKA!

    Po zaznajmomieniu się z wrogiem, wiem już, że miotałam się między chaosem zespołu ADHD a nicością wycofania się i bycia przykładem aspołecznej postawy wobec świata. 

    No i bądź tu mądrą kobietą? Podążaj za przestrzenią serca! O! To jest nowy fascynujący trend! Nastaje nowa epoka. Epoka Miłości, Empatii, Wolności  i Madrego Przewodnictwa. Wielkie wow i odkrycie w świecie! Nawet naukowcy to potwierdzają, że poza umysłem, mózgiem mamy inteligentniejszy świat: przestrzeń serca i energii!

    No i na tle tego nowego nurtu powstała cała filozofia prowadząca rodziców do wypaczonego obrazu miłości i dawania wolności swoim dzieciom. W moim przypadku, jak i pewnie milionom rodziców na Ziemi, przytrafia się zjawisko zakrzywionego wychowania do wolności. Od dawna nazywam to: wychowaniem do SAMOWOLKI. I teraz zaczynam budzić się z ręką w nocniku. Bo mój syn zaczyna niekiedy wykazywać symptomy samowolki, a nie mądrej wolności! 

    Czego ja wymagam od 13 latka? To pytanie dotyczy ilości czasu przesiadywania młodego czowieka przed telefonem. No, ale przecież jeśli zainstalujemy na telefonie aplikację kontroli rodzicielskiej to, po pierwsze, przekracza to wszelkie granice mojej przestrzeni wolności, którą w sobie jako mądra dorosła ustanowiłam jakiś czas temu. Wychodzę z matrixu, z systemu, nie zasilam zgubnej, unicestwiającej moje człowieczeństwo przestrzeni wirtualnego świata internetowego. Nie zrobię sobie tego, za żadne skarby świata, bo złamałabym swoją przysięgę i wiarę i przestałabym się cenić. Przestałabym być dla siebie ważną. Przestałabym zanować się i przestałabym sobie ufać i być sobie wierną. Aplikacjom mówimy: NIE! Ale kurczę, patrząc na to od drugiej strony, od strony ilości bodźców docierających do mnie ze świata zewnętrznego i ogromu aktywności, praktycznie niezbędnych do wykonania, abym jakoś mogła funkcjonować w świecie tego iluzorycznego zewnętrznego hologramu, to aplikacje te na serio czasem ułatwiają mi życie w matrixie. Po drugie, nie pozwolę i pazurami będę o to walczyć, nawet jeśli zedrę je do krwi, aby dać się zniewolić jakijeś aplikacji, która będzie decydowała za mnie! Wszystko to, sprowadzi mnie do pozycji niewolnika, którym i tak byłam już przez miliony wcieleń. A przecież właśnie w tym życiu olśniło mnie, że chcę to uzdrowić i uwolnić się kajdan do wolności! No, nie pozwolę na to, aby jakiś sztucznie stworzony program, przez czyjś umysł, czyli kolejny program włożony jakiemuś ciału do środka w tył głowy, decydował o mnie. 

    Ostatnio mój przyjaciel śmiał się sam z abstracji sytuacji, malując obraz mechanizmu tego, w jaki sposób ta abstrakcja działa. Miał zegarek, który pokazywał czy wykonał on dzienny limit aktywności fizycznej w ciągu doby, aby osiągnąć założony cel i być zdrowym i pełnym energii szczęśliwym człowiekem. Zegarek zapikał mu, pokazując takowy komunikat: Cel osiągnięty! Abstrakcją w tym wszystkim było to, iż program śledził każdy ruch mojego przyjaciela jakimś szpiegowskim mikro czujnikiem. A mój przyjaciel w tym dniu kilkadziesiąt razy poruszył stopą w kostce naciskając pedały w samochodzie w czasie ok. 5 godzin jazdy. A ponieważ był to czas około świąteczno sylwestrowy, podniósł on rękę z talerza do ust i z powrotem, zajadając się pysznym ciastem. I ot! To była cała jego aktywność fizyczna tamtego dnia. Abstrakt!

    Odmóżdżający zegarek wyświetlił informację: w ciągu dnia w aktywności fizycznej spaliłeś ileś tam kalorii. No absurd.

    Zrozum synu ten obraz. Swoim logicznym, matematycznym mistrzowsko działającym mózgiem, bez wyhodowanej jeszcze papki, proszę Cię, zrozum ten obraz. Mój syn jest naprawdę mądry w tej dziedzinie, ma to chyba po mega mądrym dziadku. Zrozum proszę, jak to działa. Jak odbiera Ci wolność. Stanowczo, kategorycznie mówię: NIE! Kontroli rodzicielkiej tego typu. Ona też zrobi Ci papkę z mózgu, a ciało zwiąże niewolniczymi łańcuchami. Odbierze Ci moc własnego ustanawiania w sobie. Odbierze Ci wolność decydowania o sobie i tą cudowną możliwość samodzielnego wybierania. Więc NIE!

    Doświadczam teraz kolejnych symptomów swojego ADHA we mnie. Chaos w myślach i pomieszanie. Przepraszam. Teraz to już wykracza poza ADHA. Przecież to moja książkowa schizofrenia. Mam wielopoziomowy wielowymiarowy wielomyślotok. Gdybym pozwoliła sobie, czy jej samej, tej schizofrenii, wydostać się poza obszar mojej głowy, moja rodzina posłałaby mnie do psychiatryka na leczenie. No więc ze strachu przed ubezwłasnowolnieniem, trzymam moją schizofrenię w ryzach. 

    Powrócę w tym chaosie do wątku wczorajszego dnia. 

    Schizofrenia wymyka się spod mojej kontroli w, jakby to społeczeństwo uznało, patologicznym zaciszu ogniska domowego. Pozwalam sobie czasem wypuścić ją trochę poza obszar mojej głowy, po wewnętrznej stronie czterech ścian domu. Bo przeciez 13 latek jest mniejszy i słabszy, a ja duża i silniejsza i mogę więcej. 

    Więc szarpie mną wewnątrz w chaosie rozszalałych emocji, uczuć i myśli. 

    Nie reagować? Zadziałać stanowczo? Tak sobie rozgrywam partyjkę ping ponga ze sobą, przerzucając piłeczkę z jednego stanu mojej świadomej świadomości na przeciwległy jego brzeg. Aż w końcu, gdy zewnętrzny sędzia, którym najczęściej jest CZAS, gwiżdże, że set dobiega końca. Albo gdy przerzucanie piłeczki przeciąga się zbyt długo o jedno szesnaste: JUŻ, JUŻ, ZARAZ! ZA CHWILĘ!, Wtedy całą świadomą praktykę bycia w sobie, świadomości siebie, cierpliwości, latami budowanego spokoju, w jednym mgnieniu oka: trafia szlag! I natychmiast teleportuję się nieświadomie i niezauważalnie do świata złości i strzelania zimnymi piorunami i błyskawicami słów, które chwilę później teleportują mnie na planetę Wyrzutów Sumienia, Żalu i Poczucia Winy. I kiedy tam ląduję i zadomawiam się na tej planecie, aklimatyzuję się tam, spotykam mojego przyjaciela, SMUTEK, z którym mam relację osobistą przez jakiś czas. Aż w końcu on odchodzi żyć własnym życiem pozostawiając mnie z NADZIEJĄ, moją drugą przyjaciółką, która nieustannie powtarza: Następnym razem zrobisz to lepiej Kochana! I zaczynam podążać za jej słowami.

    I wtedy pojawia się we mnie nowe, acz to samo wciąż Światełko, wskazujące kierunek, rozświetlające, drogę, którą chcę iść. I idę. Już się nie teleportuję. Ten sposób podróżowania w świecie niematerialnych wymiarów częstotliwości wibracyjno energetycznych emocji, jakoś znika nagle. Działa tylko w jedną stronę. Idę. Krok za krokiem idę do nagrody, do świata raju gdzie mieszkają moje ukochane Miłość i Światło. Chociaż z upływem miesięcy i lat i ilości teleportacji i powrotów, zaczynam umieć rozpoznawać, czym jest owa teleportacja i jak ją wykorzystać w czasie drogi powrotnej. Na razie jednak odbywa się to poprzez odwiedzenie świata Samotności i pobycie tam przez kilka chwil, czasem dni. Samej. Wtedy zaczynam czuć i uczę się teleportacji z powrotem. A sporadycznych, na razie, przypadkach i sytuacjach mojego życia, udaje mi się opanować i zatrzymać moment tuż przez teleportacją i wówczas utrzymuję constans uczuć i pozostaję w Świecie Swojej Świadomości. To zjawisko dzieje się jeszcze bardzo rzadko w moim życiu. Na razie. Jednak uczę się nieustannie.

    Po przebyciu całej tej podróży wgłąb mojej emocjonalności, odczuwalności i myślowości mojej głowy, którą odbyłam wczoraj, w której zwiedziłam te planety i te światy, odwiozłam mojego syna do miasta, aby mógł uczestniczyc w cyrku, jaki serwuje mu matrix, w celu przeżycia przez niego samego jego własnego doświadczenia tego wcielenia Duszy.

    Po powrocie do natury musiałam odwiedzić świat: Pustelniczej Samotności oraz Świat Przeszłości. Do tego drugiego nie chciałam tak od razu wchodzić. Ale to było silniejsze. Musiałam odwiedzić ten świat swoich niby nieszkodliwych nałogów i nawyków, dzięki którym w omamieniu dałam się ponieść władzy ego i umysłu. Pozwwoliłam im się panoszyć na polach strachu. Nie spałam do 5 rano próbując jak mantrę powtarzać z uporem, Rozluźnij się! mojemu do cna napiętemu ciału. 

    Obudziłam się o 11.30 i piszę cały czas to wszystko. Rany! Już prawie 15.00. Muszę coś zjeść! Program głodu wzywa. Przecież mój układ trawienny wymaga opieki. I powinnam zadbać o siebie. 

    Ale czy wziąć najpierw prysznic? W czasie kiedy moja ręka pisała piórem na papierze i boli mnie już od tego pisania cały nadgarstek, w tym czasie moja skóra wydziliła mnóstwo toksyn, które zawsze uwalniają się z mojego wnętrza i pola energii w procesie twórczej transformacji. No więc zjeść najpierw czy wziąć prysznic na początek? Pewnie będę jadła w drodze do prysznica, bo nie wytrzymam z głodu. Zamiast jak człowiek najpierw wyczyścić się i przygotować do posiłku, który mogłabym zjeść siedząc po ludzku przy stole i spożywając w ciszy i spokoju świadomie strawę z talerza. 

    Ale przecież muszę to zrobić szybko. Bo jeśli chcę, aby moje intencje szybko się zmaterializowały i abym już nie popełniała tego samego błędu, który popełniałam przez ostatnie czterdzieści parę lat mojego życia i nie zatracała się w pożądaniu i walce, nie widzac życia tu i teraz, to powinnam już skończyć pisać, zjeść i wziąć szybki prysznic. A potem wrócić i dokończyć to, co zaczęłam jakiś czas temu. Do aktywności, które myślę, że jeśli będę regularnie, systematycznie, kropelka po kropelce wykonywać, to wypełnią one dzban i zakończę działania pewnego etapu mojego życia. A to będzie oznaczało oczyszczenie, uporządkowanie i stworzenie przestrzeni na kolejny nowy rozdział.

    I w tym całym chaosie umysłu, emocji i działań i bodźców, marzę o realizowaniu się i kreowaniu w przestrzeni miłości i szczęścia, w wolności i lekkości bycia. Tak jak chcę! 

O rany! Już 16.00.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Jakie masz plany zawodowe na kolejny rok?

2 styczeń 2024   Jakie masz plany zawodowe na kolejny rok?       Zrobiliśmy dzisiaj mini wagarki od szkoły. Jeny! Jak ja chciałabym zostać tu, tak blisko natury i mieszkać w normalnym domu. Wczoraj przesiedzieliśmy calutki dzień wewnątrz. Ale przynajmniej mogłam patrzeć na czystą, niczym niezmąconą przyrodę, otworzyć szeroko drzwi do ogrodu i wdychać nasiąknięte zapachem mokrej trawy powietrze i nasycać się delikatną mgiełką energii powiewającej z głębi daleko za polami rosnących drzew. Ah! Kocham to od zawsze. Widziałam sarny biegające w polu, słyszałam deszcz spadający kroplami z nieba. Było szaro, ponuro i bez słońca. Kłębiaste szare chmury przetaczały się po niebie przez calutki czas. To był fajny, spokojny i dobry dzień.      Tęsknię za mieszkaniem w domu, wśród pól i drzew, w większym miejscu niż przedział kolejowy w centrum miasta.      Tak sobie siedzę, piję kawę i patrzę w błękitne niebo. Dzisiaj znowu świeci słońce.       Przyjaciel ostatnio zadał mi pytanie: "Jakie masz

Szczęśliwego Nowego Roku czy Rachunek Sumienia?

 1 styczeń 2024   Szczęśliwego Nowego Roku     Co czuję? Pytam siebie. Jak się czuję?  Czy inaczej niż w roku 2023? czyli zaledwie wczoraj?  Czy transformowało się coś? We mnie?      Dziś niebo jest szare i pada deszcz. Czy jechać dzisiaj z powrotem do miasta?  Czy zostać tu w przestrzeni czystej natury jeszcze jeden dzień?      Jutro szkoła. Mini mini tycie wagarki?  Czy mój syn jest zdrowy?     Pustkę mam! W środku! Co stało się z moim życiem? Z układu planet wynika, że przez ostatnie 15 lat miałam jakieś oczyszczania i ciężki czas!  15 lat!      Podobno to już się skończyło wraz z rozpoczęciem się 2024 roku. Jakaś planeta, Uran, Saturn, Pluton? Nie zapamiętałam :-) Jak zawsze. Ta planeta przesunęła się po 15 latach. Hurrraaa! Ruszyła się wreszcie. Zmienia miejsce swoje w układzie planet. I to ponoć zmienia moją sytuację życiową.     Czyżbyśmy byli sterowani planetami?  To one nami manipulują?  Są tą wyższą inteligencją zawiadującą życiem na Ziemi? !!!15lat!!!   Teraz ma mi być już p

Historia Kryształowej Kuli

         16 czerwiec 2023     - Chciałabym poczuć wreszcie własną MOC i działać tak, aby efekty były widoczne w materii tego zewnętrznego iluzorycznego świata. - pomyślałam ja, jako Dusza, pewnego czerwcowego paranka, kiedy to powróciłam do hologramu w gęstości 3D, z nocnej wędrówki do Domu.     Na razie bardzo długo trwa już u mnie okres tzw. przygotowawczy. Kiedyś poczułam, że już czas na działania. Jednak w przestrzeni na zewnątrz mnie, nie było jeszcze na to miejsca. Czułam wewnętrznie w środku mnie, że już czas jest na działanie. Już chcę wyjść ze swojej jaskini do świata i działać. Jednak moja przestrzeń wokół mnie, była nadal zapchana i zagracona.     Czułam się tak, jakbym była Kryształową Bańką, którą otaczają pokłady ciemnej smoły. Wszędzie wokół rozlewała się smoła, a z niej wystawały metalowe kolce. I w tej smole pływały jakieś inne metalowe, ostre części, zardzewiałe elementy, które ocierały się o moją powierzchnię. Ocierały się o powierzchnię mnie, która byłam Kryształową